Nie nazywajcie naszych dzieci dyslektykami !

    Apel o zaprzestanie nazywania naszych dzieci dyslektykami

 

Od czasu do czasu, a ostatnio często, środki przekazu masowej informacji są wykorzystywane do niszczenia naszej oświaty przez osoby, które, nie mając elementarnej wiedzy na temat edukacji językowej dziecka, wmawiają nauczycielom i rodzicom, że ich dzieci, a jest ich ponoć około 15%, nie mogą nauczyć się czytać i pisać, ponieważ cierpią na tzw. dysleksję, dysgrafię i dysortografię.

Oświadczam jako nauczyciel akademicki wykładający w wielu uczelniach w kraju, jako osoba, która nauce czytania i pisania poświęciła prawie całe swoje życie zawodowe, że dyslektykami są ci, którzy wmawiają uczniom, że cierpią na dysleksję. To właśnie oni nie potrafią zapoznać się z istniejącymi już wiele lat na rynku publikacjami i pomocami dydaktycznymi z zakresu glottodydaktyki ojczystojęzycznej, nie chcą się dokształcać, lekceważą konferencje naukowe itd.

Główna przyczyna występowania u niektórych uczniów trudności w nauce czytania i pisania leży po stronie nauczających. Mam codzienne kontakty dydaktyczne z nauczycielami w całej Polsce, przekazuję im wiedzę z zakresu nauki czytania i pisania, znam ich przygotowanie do nauczania dzieci czytania i pisania. Nauczyciele nie są przygotowani do nauczania dzieci czytania i pisani, nie są przygotowani do nauczania dzieci języka polskiego. Mogę też powiedzieć, że nie są oni właściwie przygotowani do nauczania matematyki. Nauczycielom brakuje przede wszystkim elementarnej wiedzy lingwistycznej. Mówię to jako językoznawca, który poznał wszystkie problemy związane z przyswajaniem odmiany mówionej i pisanej języka przez dzieci. Jestem też z wykształcenia nauczycielem nauczania początkowego. Jestem absolwentem liceum pedagogicznego, uczyłem dzieci w klasach I-IV. Jako absolwent polonistyki uczyłem też w klasach starszych szkoły podstawowej. Wiem, jak zostałem przygotowany do nauczania dzieci. Wiem też dobrze, jak przygotowuje się nauczycieli dzisiaj. Przygotowuje się w sposób skandaliczny we wszystkich uczelniach w kraju. Robi się to gdzieś na uboczu studiów pedagogicznych. Walczyłem kilka lat temu w Radzie Głównej o inne standardy kształcenia nauczycieli. Nikt mnie nie słuchał. Tam walczono o liczbę godzin. Walczono o to, kto na tym interesie więcej zarobi. Nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za jakość kształcenia. Bylejakością kształcenia nauczycieli sprzyjają ci, którzy karmią się niepowodzeniami dzieci. Przecież korepetycje to znakomity rynek finansowy, które państwo nasze nie chce opodatkować. Niepowodzeniami karmią się poradnie.

Opracowałem odpowiednie rozwiązania programowe i metodyczne, które pozwalają nauczycielom nauczyć każde dziecko czytania i pisania. Siewcy dysleksji nie chcą przyjąć tej wiedzy, gdyż ona szkodzi ich interesom. Na krzywdzie dziecka robi się interesy, zakłada się poradnie dla dzieci dyslektycznych, wymyśla się teorie, które pozwalają już od urodzenia kierować dziecko do poradni dla dzieci dyslektycznych. Temu między innymi służy informacja o występowaniu tzw. dysleksji rozwojowej.

Zwracam się z gorącym apelem do wszystkich, którym na sercu leży dobro naszych dzieci, dobro nauczania języka polskiego, pomóżcie nam w usunięciu tej niegodziwości, pomóżcie w dotarciu do wszystkich nauczycieli z wiedzą, która pozwoli im uczyć wszystkie dzieci z pełnym sukcesem. Przecież to nie są nasze pobożne życzenia, wielu nauczycieli w całej Polsce tak właśnie uczy, tylko że takie informacje nie mogą się przedrzeć do środków przekazu masowej informacji.

W dzisiejszej szkole język polski jest wykorzystywany do „ogłupiania” dzieci, do zabijania logicznego myślenia. Można to najlepiej wykazać, pokazując nauczanie ortografii. Nauczyciele nauczania początkowego, a także poloniści, o czym informuję ze szczególnym ubolewaniem, nie są w stanie nauczyć dzieci żadnej zasady ortograficznej. Prawdą jest też to, że zasady ortograficzne są źle opracowane, na co zwróciłem uwagę w książce zatytułowanej Krytyczne spojrzenie na zasady polskiej ortografii (Glottispol, Gdańsk 1998). Niewłaściwe nauczanie języka powoduje u dzieci zniechęcenie do języka polskiego, a nawet jego znienawidzenie. Niechętny stosunek do języka polskiego zabija też w dziecku miłość do ojczyzny, do wszystkiego co polskie.

Apeluję do uczelni, które przygotowują nauczycieli do nauczania języka polskiego, aby zaprzestały „produkować” nauczycieli analfabetów. Wiele uczelni robi to przecież za nasze pieniądze, pieniądze podatników. Konserwatyzm uczelni jest ich cechą od wieków. Zapewne nie znajdzie się w kraju drugi H. Kołłątaj, który gotów byłby dokonać tu zmian rewolucyjnych. Jako społeczeństwo zdane na bylejakość kształcenia nauczycieli powinniśmy zacząć się bronić sami. W walce o nową jakość kształcenia nauczycieli mogą nam pomóc środki przekazu masowej informacji. Liczymy szczególnie na pomoc telewizji, która ma dzisiaj największe możliwości w zakresie urabiania opinii publicznej. Mamy też nadzieję, że na nasz apel pozytywnie zareaguje nowy rząd, z nowym ministrem oświaty. Liczymy na nowych posłów, którzy są posłami po raz pierwszy. Pomyślmy wspólnie, jak można pomóc naszej oświacie, która przecież przestała oświecać już wiele lat temu i stała się nieżyczliwa dziecku. Ścigajmy wspólnie hochsztaplerów, którzy chcą się dorabiać na krzywdzie naszych dzieci. Zabrońmy im etykietowania naszych dzieci, zabrońmy im nazywania naszych dzieci dyslektykami, gdyż nie mają do tego żadnego prawa, bo nie mają nawet odrobiny wiedzy potrzebnej do oceny trudności dzieci w uczeniu się języka polskiego.

Gospodarka kapitalistyczna obok niewątpliwych zalet ma też swoje rozliczne wady. Daje ona szansę żerowania na ludzkim nieszczęściu. Nawet akty terroru, tak przecież wstrząsające, tak okrutne, wyzwalają na rynku działania, które mają przynieść zysk. Na nieszczęściu dziecka, na jego niepowodzeniu chce się wyżywić zbyt wielu cwaniaków.

Czy nasze dzieci muszą uczęszczać do szkoły, której nie lubią, a nawet nienawidzą. Czy po to utrzymujemy oświatę, aby zabijała w dziecku naturalny pęd do wiedzy? Czy musimy posyłać dzieci do szkoły, która uczy kłamać, oszukiwać, która terroryzuje dziecko, która każe dziecku postępować wbrew własnemu sumieniu? Myślę, że sprzymierzeńcem w działaniu na rzecz zmiany tego stanu rzeczy będzie również kościół katolicki i inne kościoły działające w Polsce. Ksiądz Prymas J. Glemp miał okazję wysłuchać w 1995 r. mego wykładu inauguracyjnego wygłoszonego w Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie (wtedy WSPS) na temat nauczycieli specjalnej troski. Cieszymy się, że właśnie szereg przedszkoli i szkół katolickich już stosuje nasze rozwiązania programowe i metodyczne. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Apeluję do mądrych dyrektorów przedszkoli i szkół o włączenie się do tej akcji. Przecież można dziś zobaczyć w wielu przedszkolach i szkołach, jak należy pracować, aby dzieci osiągały wspaniałe wyniki. Apeluję do nauczycieli, aby przestali się bać nowych rozwiązań i coraz częściej domagali się nowej wiedzy na różnych formach doskonalenia zawodowego.

 

Czekam na Państwa reakcję pod telefonem: 510 102 074

Podaję też faks:  0 (prefiks)58 556 08 90,

e-mail: broroc@glottispol.gda.pl

i adres domowy:

80-268 Gdańsk, al. Wojska Polskiego 39/18.

 

Z poważaniem:

                                                                                                                                                                                          

prof. dr hab. Bronisław Rocławski

 


Wybrane reakcje

na Apel o zaprzestanie nazywania naszych dzieci dyslektykami

 

Szanowny Panie Profesorze!
Dotarł do mnie Pański apel. To ważny głos w naszej Oświacie.
Chciałabym wierzyć, że w sprawie dysleksji nie odosobniony.
Pracując z uczniami, których nazwano dyslektykami, a także z ich
rodzicami i nauczycielami, widzę tę krzywdę dzieci. W swojej
praktyce obserwuję dziesiątki ofiar „dyslektycznego pędu”, które
nie potrafią, a nawet nie chcą czytać i pisać poprawnie w języku
ojczystym. Wygodny papier (chodzi tu o opinię psychologiczno -
pedagogiczną) bardzo szybko uwalnia od wysiłków edukacyjnych.
Zatem dotychczasowy kierunek działań wkrótce przyniesie skutki w
postaci wtórnego analfabetyzmu naszego społeczeństwa. Chylę
głowę przed Pańskim Autorytetem.

Z poważaniem:

D. K
Szczecin

 

 

Moje reakcje? Maksymalnie ambiwalentne.
Szymon ma 14 lat, uczy się w Gimnazjum Plastycznym. Od pierwszej klasy szkoły podstawowej coś było nie tak z uczeniem się czytania i pisania. Doszło do tego, że powiedział swojej Pani, że ta "czytanka" go nie interesuje, wobec tego nie przeczyta jej na głos. Matematyka nie była wtedy zadawana częściej niż raz w tygodniu, ale sądziłam wtedy, że ćwiczą na lekcjach. Niestety. Po pewnym czasie opór małego osobnika wzrósł. Byłam zmuszona zmienić mu szkołę na prywatną tylko po to, by był w mniejszej liczebnie klasie i każdy nauczyciel go znał. Niestety skończyło się to tylko tym, że skierowano go na badania i bez terapii sklasyfikowano jako dysgrafika, dyskalkulika, dyslektyka i dysortografika. Wystarczyło, żeby mnie dobić. Dopiero po zdaniu egzaminów do gimnazjum Szymon przestał się uważać za nieudacznika, przeciw któremu  cały świat.
Dlaczego ambiwalentne?
Jestem nauczycielką. Nie mogę posądzać wszystkich moich koleżanek po fachu, że są niekompetentne, z drugiej strony- przecież je znam. Wiem, że wychodzą w większości z pracy jak z fabryki- na dzwonek. Widzę na swoich zajęciach prace uczniów, rzadziej  ich zeszyty. Jestem w stanie wyłapać wszystkie ich odmienne stany. Nigdzie lepiej niż na plastyce tego nie widać. Poziom prac mojego dziecka nie pozostawiał niczego do życzenia. Do dziś jednak potrafi wsiąść w nie ten autobus. Czeskie błędy, lustrzane litery, niski poziom graficzny (czy w ogóle jest graficzny?) pisma, a jednocześnie prawie bezbłędne pisanie na klawiaturze. 
Czym mam wytłumaczyć, że nie potrafi napisać wypracowania, żadnej dłuższej formy wypowiedzi, a kilka dni temu "odwalił" maila na kilka stron...
Czy mam przyznać, że szkoła i nauczyciele to banda nieuków, którzy niszczą naszą wspólną przyszłość?
Mam przyznać, że nauczanie dzieci, to tak trudna rzecz na początku XXI wieku, że większość z nas się do tego nie nadaje?
Czy mam przyznać, że jeżeliby mój syn uczył się czytać na interesujących go tekstach, gdyby do dziś nie był katowany językiem "Grażyny" jako obowiązkowym, to chętniej czytałby książki ?
Czy mam przyznać, że znam kilku zapaleńców którzy zapominają o swoich dzieciach, żeby móc spojrzeć sobie w oczy i stwierdzić, że dobrze wykonuje swój zawód?
Jeżeli tak ma być, to co stanie się z tą grupą, której naklejkę umieszczono i umiejętnie zepchnięto na margines? Co stanie się z tymi, którzy przestali już wierzyć, że są normalni i potrafią uczyć się samodzielnie, czytać lektury, rozwiązywać zadania z tekstem?
Proszę wyjaśnić to nauczycielowi i matce. Ja już od kilku lat odpowiedzi nie znajduję.
Pozdrawiam i czekam na odpowiedź.
A. K.

 

 

Przeczytałam Pana apel, wstałam od biurka i z najwyższej półki szafy wyciągnęłam pudełko ze zdjęciami. Na starej, z datą . ".....czerwiec 1962r. " stoję wśród absolwentów mojej podstawówki. I choć minęło prawie 40 lat od tego dnia, doskonale pamiętam  trzech chłopców i dwie dziewczyny. To "przerośnięci"  Niektórym pomagałam w nauce, bo ja byłam piątkową uczennicą i tak było w zwyczaju w mojej szkole. O, Ci dwaj mieszkali na sąsiedniej ulicy. a nasze podwórka łączył tylko mur. Ten mur nie był dla nas przeszkodą. Bawiliśmy się świetnie, ich rodzice byli też robotnikami jak moi, uczyli nas ci sami nauczyciele, oni nie byli upośledzeni, ale poziom ich czytania i pisania był mizerniutki. Poszli więc do zawodówek i nikt sie nimi nie przejmował. Ja skończyłam ogólniak a potem uniwersytet/Jagielloński/. Zawsze lubiłam "brzydkie kaczątka", więc po drodze było harcerstwo, jakieś świetlice i dzieci, którym starałam się pomagać w nauce. Czasem mi nie wychodziło, a ja się złościłam/na siebie na nich/. Od 30 lat pracuję w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Dość szybko po studiach, w czasie praktyki odpowiedziałam sobie na pytanie dlaczego nie umiałam pomóc moim dwóm kolegom z podwórka. Nie mogłam, bo oni mieli trudności, które, obecnie nazywamy specyficznymi. A  wcześniej różnie, jak,  Panie Profesorze, Pan też wie. Obecnie, oprócz pracy w PPP prowadzę gabinet, w którym pracuję z dziećmi, no właśnie z jakimi? Ja ich nazywam z ryzyka dysleksji, bo są małe, chodzą do przedszkoli, pracują "na Pana klockach" a też mają spore problemy. Czasami tak duże, że odmawiają chodzenia do przedszkola. Pracuję też ze starszymi, z klas w których są olimpijczycy. Byli uczeni przez tych samych nauczycieli, którzy dochowali się olimpijczyków. A ich nie nauczyli pisać poprawnie "góra". Jak zawsze, jak wszędzie są czasami "dyslektycy", którzy nimi nie są. Staram się bardzo nie przykładać ręki do ich "produkcji", ale ci inni? Jak mam nazywać? Wiem tylko jedno, wielu pomogłam. i wielu miało i ma dobrych nauczycieli. A że nie wszyscy? Tak jest w życiu. Znam specjalistów z różnych dziedzin i nie wszyscy oni są wspaniali. Czasem przeciętni. Stosowałam wiele metod. Czytałam wiele publikacji, wielu autorów. Z każdej wynosiłam coś. Staram sie pracować tak, aby wszystko co jest najlepsze w każdej metodzie pracy/moim zdaniem/ z dzieckiem zastosować w swojej z nim pracy. 

       Z poważaniem -psycholog z poradni psychologiczno-pedagogicznej

 

Szanowna Pani Wiktorio!

Dziękuję za list. Przeczytałem go z pełną uwagą, aby niczego nie uronić. Cieszę się, że Pani z taką troską odnosi się do dzieci. Pani duże doświadczenie zawodowe podpowiada Pani wiele ocen sytuacji, z jakimi się Pani styka. Też byłem nauczycielem i to w tych latach, o których Pani wspomina. Uczyłem dzieci i byłem przekonany, że robię to dobrze, a niepowodzenia usprawiedliwiałem stwierdzeniem, że chyba nie wszyscy mogą. Napisałem ten apel i propaguję zawarte w nim idee, ponieważ widzę, co się dzieje. Połowa uczniów w pierwszych klasach LO ma zaświadczenia o dysleksji. Pytają mnie poloniści, jak uczyć języka polskiego? To prawda, że nie wszyscy mogą równo. I przeciwko równaniu wszystkich także się głośno wypowiadam. Mnie boli jedno, że tak wielu podejmuje się nauki czytania i pisania, nie mając do tego elementarnego przygotowania. Mówię to jako językoznawca, który na czymś się jednak zna. Proszę mi wierzyć, że nauczyciele łącznie z polonistami nie rozumieją zasad ortograficznych. To sprawdziłem na terenie całej Polski. Jeśli Pani ma inne doświadczenia, to proszę o adres, chętnie przyjadę i pogratuluję tym osobom w poradniach, w szkołach wiedzy na odpowiednim poziomie. Nie sądzę, aby Pani była przekonana o tym, że można uczyć czegoś, czego się nie rozumie, nie wie. Nasi uczniowie na zajęciach z ortografii są ogłupiani. Nauczyć można wiele, ale w jaki sposób osiąga się cel. Słonia też uczą tańczyć, ale jakimi metodami.

Wspomina Pani o klockach logo, na których podobno uczą się dzieci i nie osiągają dobrych wyników. Nie mogę zabronić kupna i stosowania kloców w praktyce. Przecież wyraźnie o tym, kto może stosować moje metody, piszę w Nauce czytania i pisania. Jeśli nie osiągają wyników w pracy absolwenci glottodydaktyki, to proszę o pilne podanie adresu. To nie jest możliwe, chyba że absolwentka glottodydaktyki stosuje jakieś elementy glottodydaktyki. Przed stosowaniem elementów ostrzegam i absolutnie zabraniam. Jeśli ktoś używa klocków logo, a nie ma przygotowania glottodydaktycznego, to proszę w moim imieniu zabronić tej osobie używania klocków. Klocki mogą być tylko używane przez osoby, które mają odpowiednie przygotowanie. Glottodydaktyka nie jest dla wszystkich nauczycieli. Glottodydaktykę trzeba poznać, aby móc ją w praktyce stosować. Nie mogę uwierzyć, że Pani gabinet terapeutyczny jest wypełniony dziećmi, które są objęte nauczaniem moimi metodami. Gdzie jest to miasto, czekam na Pani życzliwą pomoc w dotarciu do tych nauczycieli. Jeśli sprzeniewierzyli się glottodydaktyce i nadużywają jej imienia, to jeszcze dziś zabiorę im licencję. Może się zagubiły, może potrzebna jest im pomoc. Dzieci prowadzone przez glottodydaktytków nie trafiają do PPP. Często w terenie jest tak, że poradnie, gdy nie widzą możliwości pomocy dziecku, odsyłają je do glottodydaktyków, którzy są dla tych dzieci jedynym ratunkiem. Szanowna Pani, są różne "ryzyka", ale "ryzyko dysleksji" jest najśmieszniejszym określeniem, jakie spotkałem w ostatnich latach. Ktoś zaryzykował wiele puszczając w obieg taką nazwę!

Co na temat ryzyka czytamy w słownikach: 

ryzyko n II, N. ~kiem, blm
«możliwość, prawdopodobieństwo, że coś się nie uda, przedsięwzięcie, którego wynik jest nieznany, niepewny, problematyczny; odważenie się na takie niebezpieczeństwo; ryzykowanie»
 Ryzyko przeprawy przez morze.
Ryzyko transakcji.
Uniknąć ryzyka.
  Ponosić ryzyko, brać na siebie ryzyko «ponosić odpowiedzialność za szkody i straty wynikłe z wypadków losowych, brać na siebie odpowiedzialność za szkody i straty»
  pot. Robić coś na ryzyko, na własne (na czyjeś) ryzyko «podejmować się czegoś ryzykując, robić coś na własną, czyjąś odpowiedzialność»
‹wł.›

Jedna z fundacji działającej przez szereg lat na rynku nazywała się Fundacją Zaburzeń Mowy. Fundowali zaburzenia mowy. Ryzyko dysleksji to przedsięwzięcie, którego wynik jest problematyczny. Warto zaglądać do słowników i nie kaleczyć polszczyzny potworkami w rodzaju: "ryzyko dysleksji".

Pyta Pani, jak nazywać dzieci, które podobno nie mogą się nauczyć czytania i pisania. To są wychowankowie dyslektyków, tj. nauczycieli, którzy nie mają odpowiedniego przygotowania do uczenia dzieci czytania i pisania. Można o tych dzieciach jedynie mówić to, że są uczniami nauczycieli, którzy maja trudności z nauczeniem dzieci czytania i pisania.

Jeszcze jedno na zakończenie Bardzo proszę o wyrażenie zgody na odwiedzenie i przyjrzenie się pracy Pani PPP.

 

Z wyrazami szacunku!

 

prof. dr hab. Bronisław Rocławski
broroc@glottispol.gda.pl
www.glottispol.pl